Pod koniec listopada przedstawiciele nowej sejmowej większości, a konkretnie posłowie Polski 2050 i Koalicji Obywatelskiej, złożyli swój pierwszy projekt ustawy. Chociaż jej celem jest oczekiwane przez obywateli zamrożenie cen prądu w zbliżającym się nowym roku oraz równie pożądane odblokowanie budowy wiatraków na lądzie, projekt spotkał się z bardzo intensywną krytyką. Na liczne zagrożenia wskazują nie tylko polityczni przeciwnicy, ale także wielu ekspertów od energetyki oraz prawników, a nawet dziennikarze mediów sprzyjających nowej większości. W tym artykule postanowiliśmy opisać wszystkie wątpliwości, jakie budzi ustawa. Wyjaśniamy, które z nich mają uzasadnienie, a które są jedynie nadinterpretacją, wynikającą ze źle sformułowanych lub niewystarczająco sprecyzowanych propozycji.
Afera wiatrakowa czy ustawa zapewniająca obniżenie cen energii w długiej perspektywie?
Kontrowersje wzbudził już sam fakt umieszczenia nowych przepisów na temat wiatraków w ustawie, której głównym celem jest pilna potrzeba zamrożenia cen energii na dotychczasowym poziomie w przyszłym roku. Podobne rozwiązanie, tzw. Tarcza Solidarnościowa, obowiązywało już w przez cały obecny rok i chroniło obywateli przed znaczną podwyżką rachunków za prąd, wynikających m.in. z wysokiej inflacji. Co prawda średni koszt energii elektrycznej w gospodarstwach domowych i tak wzrósł o niemal 30% w pierwszej połowie 2023 roku – spowodowało to przywrócenie podatku akcyzowego w wysokości 0,5gr/kWh oraz podniesienie stawki VAT z 5% do 23% – jednak bez tarczy prawdopodobnie zapłacilibyśmy znacznie więcej. Odmrożenie cen energii w 2024 roku oznaczałoby wzrost cen o co najmniej kilkadziesiąt procent. Dlatego decyzja o przedłużeniu tarczy była oczekiwana przez znaczną część obywateli. Długotrwałe utrzymywanie cen prądu na poziomie z 2022 roku będzie jednak coraz bardziej problematyczne, a pomóc mogłoby obniżenie kosztów produkcji energii. Teoretycznie dobrym pomysłem wydaje się zatem umieszczenie w ustawie przepisów odblokowujących stawianie elektrowni wiatrowych na lądzie. Podobnie, jak zamrożenie cen energii, jest to sposób na zabezpieczenie Polaków przed wysokimi rachunkami za prąd, choć jego efekty będą widoczne w dalszej perspektywie czasu. Problem w tym, że nawet jeśli stały za tym dobre intencje – chęć bardziej kompleksowego podejścia do tematu i szybkiego dokonania niezbędnych zmian w sektorze energetycznym – to połączenie tych dwóch kwestii w jednej ustawie przypomina niesławne „wrzutki”, za które przedstawiciele dzisiejszej większości tak ochoczo krytykowali odchodzący rząd. Jednak wcale nie to jest najpoważniejszym zarzutem wobec projektu, którego krytycy szybko spopularyzowali termin „afera wiatrakowa”.
Które zapisy na temat wiatraków budzą największe wątpliwości?
Dlaczego wiatraki mają stanąć tylko 300 metrów od zabudowań?
Energia wiatrowa jest w Polsce potrzebna, aby umożliwić odejście od nieekologicznych i nieopłacalnych finansowo surowców, jakimi są węgiel czy gaz. Dotychczasowe przepisy – zasada 10H z 2016 roku oraz zmniejszenie na początku 2023 roku odległości minimalnej wiatraków od zabudowań mieszkalnych do 700 metrów – praktycznie blokowały możliwość nowych inwestycji tego typu, ponieważ trudno znaleźć działkę pod budowę spełniającą takie kryteria. W niedawno proponowanej ustawie wahadło przechyliło się jednak w przeciwnym kierunku – zgodnie z jej zapisami wiatraki mogą stawać w odległości zaledwie 300 metrów od zabudowy jednorodzinnej i 400 metrów od wielorodzinnej. Zastrzeżono jedynie, że praca urządzeń nie może generować więcej hałasu niż 100 dB. Takie zasady to prawdziwy ewenement na skalę Unii Europejskiej, gdzie standardem jest odległość 500 metrów. Stąd też pojawił się zarzut, że za projektem ustawy nie stoją wcale politycy, lecz lobbyści związani z branżą energii wiatrowej. Choć teza jest do znudzenia powtarzana przez politycznych oponentów i ich zwolenników, nie zostały przedstawione żadne dowody na jej potwierdzenie. Co więcej, przedstawiciele branży sami krytykują pomysł aż takiej liberalizacji przepisów i oczekują zmiany minimalnej odległości na 500 metrów. Pomysłodawcy ustawy już zapowiedzieli, że taka poprawka zostanie wprowadzona.
Czy nowe przepisy umożliwią wywłaszczanie prywatnych nieruchomości pod inwestycje w wiatraki?
Rzekoma afera wiatrakowa ma wynikać także z zapisów umożliwiających ponoć wywłaszczanie pod inwestycje w energię wiatrową. Takie obawy wynikają z niewłaściwej interpretacji przepisu uznającego wiatraki za cele publiczne. Zgodnie z obowiązującymi przepisami, a konkretnie art. 112 § 2 Ustawy z dnia 21 sierpnia 1997 roku o gospodarce nieruchomościami, wywłaszczenie faktycznie jest możliwe, gdy cele publiczne nie mogą być zrealizowane w inny sposób. W przypadku wiatraków takie ryzyko nie grozi, ponieważ nie ma żadnego uzasadnienia, by konstrukcja musiała stanąć w konkretnym miejscu. Co więcej, wywłaszczenia nieruchomości mogą być dokonane jedynie na rzecz Skarbu Państwa, a nie prywatnych inwestorów. Zapis o celu publicznym wprowadzono jedynie dlatego, by było możliwe doprowadzenie do inwestycji potrzebnych przewodów przez tereny prywatne. Nie ma realnych planów wywłaszczania, ale kwestia ta powinna zostać jasno doprecyzowana w ustawie. Według zapowiedzi polityków – będzie.
Czy wiatraki staną w parkach krajobrazowych?
Pojawiły się także obawy, że uznanie inwestycji w elektrownie wiatrowe za cele publiczne umożliwi stawianie wiatraków w parkach krajobrazowych oraz na obszarach chronionego krajobrazu. Co więcej, w ustawie znalazł się też zapis o zmniejszeniu minimalnej odległości od parków narodowych do 300 metrów, co może mieć negatywne konsekwencje dla cennej przyrody. W pierwszym przypadku zapewne nie było celem zwolnienie inwestorów z zakazów obowiązujących w takich lokalizacjach, lecz znów – wymaga to doprecyzowania, aby nie dopuścić do takiej interpretacji, która mogłaby otworzyć te miejsca dla firm z branży OZE. Jeśli natomiast chodzi o ten drugi zapis, konieczne jest zwiększenie dopuszczalnej odległości. Odpowiednie poprawki zapewne zostaną do ustawy wniesione.
Na jakich zasadach mają zostać zamrożone ceny energii?
Chociaż z największą krytyką spotkała się kwestia wiatraków, to pewne wątpliwości budzą też zmiany w przepisach o zamrożeniu cen energii. Przypomnijmy, jak działa to w obecnym roku. Gospodarstwa domowe, które w ciągu dwunastu miesięcy nie przekroczyły limitu 2 MWh rocznie, płacą za prąd według cen z 2022 roku (z wyższym podatkiem VAT i doliczonym podatkiem akcyzowym). O podwyższoną granicę mogły ubiegać się gospodarstwa domowe, w których mieszka osoba z niepełnosprawnością (2,6 MWh) oraz posiadające Kartę Dużej Rodziny i rolnicy (3 MWh). W przypadku przekroczenia limitu, każda kWh energii powyżej tej granicy jest płatna według aktualnego, wyższego cennika. W 2024 roku limity te miały zostać podniesione o 1 MWh według rządowego projektu ustawy, który 21 listopada przyjęła ówczesna Rada Ministrów. Tymczasem ustawa KO oraz Polski 2050 – przy obecnym podziale mandatów mająca większe szanse na przyjęcie – zapowiada ich obniżenie do odpowiednio półtora, 1,8 oraz 2 MWh. Co więcej, zamrożenie cen ma obowiązywać jedynie przez sześć, a nie dwanaście miesięcy. Zrezygnowano także z objęcia pomocą małych i średnich firm, z wyjątkiem piekarnii oraz cukiernii. Na ten moment nie wiadomo, czy w ostatecznym kształcie ustawy znajdą się dokładnie takie zapisy, czy także ta część doczeka się zmian.
Kto sfinansuje zamrożenie cen energii?
W projekcie ustawy pojawił się pomysł, aby kosztami potrzebnymi na zamrożenie cen energii obciążyć przede wszystkim Polski Koncern Naftowy Orlen. Spółka miałaby wyłożyć na ten cel 15 miliardów złotych w ramach specjalnej składki gazowej na Fundusz Wypłaty Różnicy Ceny. Jest to rodzaj podatku od nadmiarowych zysków, które spółka notowała, utrzymując stałe ceny na stacjach, mimo spadku wartości baryłki ropy. Zapowiedź obciążenia Orlenu spowodowała duży spadek jego notowań na warszawskiej giełdzie i ostrą reakcję prezesa koncernu Daniela Obajtka, chociaż jeszcze na początku tego roku chwalił się przekazaniem przez spółkę 14 mld złotych na… zamrożenie cen gazu dla prywatnych odbiorców oraz podmiotów wrażliwych. Obciążanie dużych koncernów opłatami za nadmiarowe zyski to powszechna na świecie praktyka. Jeśli alternatywą miałby być drastyczny wzrost cen energii lub zadłużenie kraju na kolejne kilkanaście miliardów, proponowane rozwiązanie wydaje się najlepszym z perspektywy państwa i jego mieszkańców.
Ustawę da się naprawić
W obecnej sytuacji przepisy o zamrożeniu cen energii oraz większy udział OZE w miksie energetycznym są potrzebne, dlatego dobrze, że taka ustawa jest procedowana. Nie da się jednak ukryć, że projekt został przygotowany niedbale, a wiele zaproponowanych w nim rozwiązań budzi wątpliwości i otwiera możliwości niekorzystnych interpretacji, które pewnie nie były intencją twórców. Warto natomiast docenić, że nikt nie upiera się, by zachować ją w obecnym kształcie. Wręcz przeciwnie – część dotycząca wiatraków już została usunięta (temat wróci do sejmu w osobnej ustawie), a zapowiadane są dalsze prace, które mają wyeliminować inne niedociągnięcia. Dopiero taka wersja zostanie poddana pod głosowanie w sejmie i zapewne zostanie przegłosowana. W takiej sytuacji trudno mówić o aferze wiatrakowej, bo żaden z najbardziej kontrowersyjnych przepisów nie wszedł w życie i raczej nie wejdzie. Natomiast przedstawienie aż tak niedopracowanej ustawy niewątpliwie jest wpadką nowej większości.
Autor: Paweł Pałasz